A jeśli nie, to dlaczego wciąż ktoś próbuje z nas robić
idiotów?
Dziś
wybiegam nieco w przyszłość. I będzie o temacie, który wkrótce zdominuje na
długie tygodnie zainteresowanie polskich mediów i przykuje uwagę sporej części
opinii publicznej. Zupełnie zresztą niezasłużenie. Bowiem w rzeczywistości jest
to temat błahy, można powiedzieć, że dla zdecydowanej większości Polaków trzeciorzędny.
Choć zostanie nam przedstawiony jako najważniejszy z ważnych…
Mam
na myśli coraz głośniej zapowiadane przez PiS wotum nieufności dla rządu i
zastąpienie premiera Tuska niejakim Prof. Glińskim, zaś dotychczasowych
ministrów - grupą bezpartyjnych ekspertów. Ciekawe, ilu Polaków uwierzy, że
którejkolwiek z partii opozycyjnych zależy na takiej „rewolucji”… Moim skromnym
zdaniem żadna partia, łącznie z samym PiS-em, nie jest tym zainteresowana! Zaś
wotum nieufności i próba pozbawienia ekipę D. Tuska władzy nie jest żadnym działaniem
docelowym, ale wyłącznie elementem bardzo długofalowej polityki Kaczyńskiego. Bo
skoro on wie doskonale, że wotum nie ma najmniejszych szans powodzenia, to po
co chce je zgłosić? Gdy nie wiadomo, o co chodzi Jarosławowi Kaczyńskiemu, to wiadomo, że chodzi mu o niego
samego i o władzę…
Pozostałe
partie opozycyjne od początku zapowiadają, że nie poprą PiS-owskiego wotum
nieufności i PiS-owskiego kandydata na premiera. I zdania nie zmienią, bo niby
w imię czego miałyby to zdanie zmieniać?! Jaki mają interes w tym, aby ekipę
PO-PSL zastępować ekipą PiS-u, czyli ministrów partii „tylko” nie lubianych, ludźmi
partii, której szczerze nienawidzą i z którą ideowo zupełnie im nie po drodze? Bo
przecież nikt rozsądnie myślący nie ma złudzeń co do całkowitej zależności Prof.
Glińskiego od swojego promotora… Zmiana zdania przez partie Millera lub
Palikota oznaczałaby głosowanie za zmianą rządu złego na rząd najgorszy z
możliwych.
Tyle,
że Kaczyńskiemu wcale aż tak bardzo nie zależy na tym poparciu… Może nawet przeciwnie!
Gdyby mu zależało, to nie traktowałby pozostałej części opozycji jak gówniarzy,
którym obwieszcza się po fakcie nazwisko wyłącznie swojego kandydata. I stawia
się ich pod ścianą koniecznością wyboru „albo jesteście z nami, albo was
zniszczymy…” Bez zasięgania opinii, bez konsultacji, bez możliwości zgłaszania
innych kandydatur, bez uzgodnienia jakiejkolwiek strategii na przyszłość.
Niepisowska
opozycja zagłosuje więc przeciw wotum lub wstrzyma się od głosu. I w tym
momencie zacznie się robienia z Polaków idiotów akt drugi… Drugi, bo pierwszy
będzie miał miejsce w tygodniach poprzedzających głosowanie… Posłowie
Błaszczak, Brudziński, Hofman, Czarnecki, a nawet sam wielki Wódz, w każdej dosłownie
wypowiedzi dla mediów podkreślać będą znaczenie tego głosowania, wyolbrzymiać
to znaczenie do n-tej potęgi. Przedstawiać je jako rzeczywisty sprawdzian intencji
poszczególnych partii i ich stosunku do rządów PO-PSL. A więc i do obecnej polskiej
rzeczywistości. W myśl wspomnianej zasady „kto nie jest z nami, jest przeciwko
nam”, kto nie jest z PiS-em, ten jest z PO i PSL. A więc pośrednio odpowiada za
to, co się dzieje w kraju…
Po
odrzuceniu wotum nieufności PiS będzie mieć w ręku „dowód” na kolaborację
Millera, Palikota i Ziobry z Tuskiem… Dowód na „współodpowiedzialność” innych partii
opozycyjnych za to, co Polaków boli i z czego są niezadowoleni. I Kaczyński
będzie mógł już głośno, jak Książę Jeremi Wiśniowiecki pod Piławcami, zawołać „oni
wszyscy zdradzili, ale ja pozostałem na placu boju, więc kupą do mnie, mości panowie,
kupą do mnie…!!!”. Elektoratu PO, SLD i RP w ten sposób raczej nie pozyska. Ale
już zwolenników partii Ziobry lub PJN-u z pewnością tak… Ale to będzie raczej zysk
tylko dodatkowy. Bo Kaczyński chce zrobić idiotów głównie z tych Polaków,
którzy na wybory nie chodzą w ogóle. Z tych 30-40% naszych rodaków, którzy
trzymają się z dala od polityki. Ale którzy, w związku z pogarszającą się
sytuacją w kraju, zapewne wkrótce zakrzykną „dość tego, pora wziąć sprawy w
swoje ręce!”. I na kogo zagłosują, skoro będą chcieli głosować przeciwko
partiom rządzącym? Przecież nie na przybudówki i cichych sprzymierzeńców PO…
Zakładając takie plany i intencje J. Kaczyńskiego,
można zaryzykować twierdzenie, że ostatnią rzeczą, jakiej by on sobie życzył,
jest poparcie innych partii dla jego własnego wotum nieufności… Tym
bardziej, że i on ma w swoim otoczeniu niezłych ekonomistów. I nie mam tu na
myśli Beaty Szydło, naczelnej ekonomistki PIS-u, której strach byłoby powierzyć
nawet księgowość w żłobku… I Kaczyński zna prognozy ekonomiczne na następne
lata. Wie doskonale, że rok 2013 (a może i 2014) będzie momentem krytycznym. Polem
minowym lub rafą dla każdego bez wyjątku rządu. Po co więc samemu włazić na
miny? Tym bardziej, gdy się nie ma zielonego pojęcia, jak się z tymi minami
uporać. Niech te miny rozbrajają Tusk i Pawlak. Kaczyński poczeka i sobie
spokojnie poobserwuje. Każda urwana wybuchem noga to będzie w przyszłości plus
dla niego. A jeśliby wotum zostało przyjęte, to w powietrzu latać będą nogi już
nie ministrów Tuska, ale tych nowych, popieranych przez PiS. Więc wotum zostaje
zgłoszone już z myślą o tym, żeby je odrzucono… Najlepiej głosami wszystkich,
poza PiS-em, sejmowych ugrupowań.
A
co by było, gdyby zdarzył się polityczny cud?! I wszystkie partie opozycyjne,
lewicowe i prawicowe, poparły wniosek o wotum? Szansa jedna na milion, ale
jednak… Odpowiedź brzmi – nic by nie było! Kaczyński wcale by się nie popłakał.
Choć miałby sporo pracy przed sobą. Nieplanowanej i raczej niechcianej. Tymczasowej.
Bo, po pierwsze, nie udałoby mu się skompromitować innych partii opozycyjnych. Więc
musiałby podejmować kolejne próby. A, po drugie, spadłby mu na głowę obowiązek
uformowania nowego rządu. Nie takiego, jakiego sobie życzy. Z innym, niż on,
premierem i zachowującego jakieś pozory apolityczności. Też zresztą bardzo tymczasowego.
Rządu, który by mu już żadnych plusów nie dostarczał, a wręcz przeciwnie. Zespołu
„ekspertów”, który zostałby powołany pod jego jednak auspicjami. Za który główną
odpowiedzialność ponosiłby nieszczęsny Prof. Gliński. Ale i partia, która go na
kandydata zgłosiła. Więc plan Kaczyńskiego na najbliższe miesiące sprowadzałby
się do minimalizowania „kosztów” rządzenia nowej ekipy. Nie tracenia zbyt
szybko poparcia społecznego, jakie z takim trudem udało się uzyskać.
Ten
rząd cieszyłby się władzą przez kilka, góra kilkanaście miesięcy. Dłużej nie
wytrzymałoby go społeczeństwo, które zapewne nie zauważyłoby żadnej dosłownie zmiany
jakościowej, a może nawet pewne pogorszenie sytuacji w związku z kryzysem. Bo
ten rząd żadnych cudów zdziałać by nie potrafił. Po krótkotrwałych nadziei i
zaufaniu, przyszłyby jeszcze większe zawód, zniecierpliwienie i złość.
Ale,
przede wszystkim, dłużej nie wytrzymałby tego rządu sam Kaczyński… On,
stworzony do rządzenia i wielbienia przez tłumy, miałby biernie (przynajmniej
oficjalnie) obserwować poczynania jakichś bezpartyjnych ekspertów?! Nie
mających pojęcia o istocie władzy i o uroku decydowania za miliony
współobywateli?! Już raz to przecież przeżywał! W mękach i chorym cierpieniu. Gdy
aż przebierał nogami i co rusz spoglądał na zegarek w czasach rządów premiera Marcinkiewicza!
Który, o zgrozo, okazał się lepszym premierem, niż obaj Kaczyńscy mieli
nadzieję, że będzie! Nigdy więcej takiej udręki! A jeśli już, to jak najkrócej…
Więc
Kaczyński będzie bardzo bacznie wpatrywać się w słupki sondażowe, wsłuchiwać
się w odgłosy niezadowolenia i w znów pojawiające się głośne nawoływania „Jarosław,
Polskę zbaw…!”. I pewnego pięknego, starannie przez PiS wybranego dnia, ogłosi wszem i
wobec, że ponieważ ani rząd PO-PSL, ani rząd bezpartyjny, nie dały rady, więc
pora przeprowadzić nowe, przedterminowe wybory. I zacznie się robienia z Polaków
idiotów akt kolejny…
Tyle na dziś.