wtorek, 18 czerwca 2013

MYŚLISTWO W POLSCE. MITY I FAKTY…




MYŚLISTWO W POLSCE.
MITY I FAKTY…

W każdym państwie, w którym istnieje łowiectwo, a istnieje we wszystkich państwach, ma ono jakichś swoich przeciwników. Ludzi niechętnych lub nawet otwarcie wrogich albo zabijaniu zwierząt w ogóle, albo zabijaniu ich przy użyciu broni palnej, a może nawet całokształtowi działalności organizacji łowieckich. Osób używających różnych środków, nacisków oraz argumentów, aby łowiectwo albo całkowicie zlikwidować, albo znacznie ograniczyć jego zasięg lub zmienić zasady funkcjonowania. I w każdym państwie istnieje jakaś, mniejsza lub większa część społeczeństwa, która aprobuje polowania na dziką zwierzynę, dostrzega i pochwala celowość gospodarki łowieckiej, może nawet szanuje i podziwia myśliwych za ich działalność na rzecz ochrony przyrody, znajomość tej przyrody lub za wieloletnie, piękne tradycje. Taka rozbieżność ocen i postaw wobec łowiectwa jest czymś naturalnym, oczywistym. Podobnie bardzo różne, często zupełnie przeciwstawne poglądy mamy w sprawach politycznych, ekonomicznych, religijnych, sportowych itd. Więc nie różnica zdań i nie emocje, jakie wzbudza łowiectwo, są zastanawiające. Tylko fakt, że na temat realiów i celowości myślistwa, etyki łowieckiej, metod polowań lub ochrony przyrody, często publicznie i autorytatywnie wypowiadają się ludzie, którzy o tych zagadnieniach mają albo bardzo ograniczone pojęcie albo nie mają żadnego pojęcia. A swój wrogi stosunek do łowiectwa, zawiść i krytykę, opierają niejednokrotnie na pewnych stereotypach, domysłach, półprawdach i zwykłych nieprawdach. Kiedyś przez kogoś wymyślonych, następnie utrwalonych i funkcjonujących od lat, a nie mających często wiele wspólnego ze stanem faktycznym. To są właśnie owe tytułowe MITY. Być może tym tekstem nie uda mi się do łowiectwa przekonać nikogo, może przekonam tylko kilka osób. Ale postaram się przynajmniej przedstawić, oprócz dość rozpowszechnionych mitów, także pewne dużo mniej znane i często zupełnie tym mitom przeczące FAKTY.
Mam 55 lat. Z wykształcenia jestem humanistą, mieszkam i pracuję we Wrocławiu. Od 35 lat jestem członkiem Polskiego Związku Łowieckiego. Myśliwymi byli także mój Ojciec i Dziadek. W oczach osób niechętnych myślistwu są to dla mnie z pewnością okoliczności niekorzystne, stawiające pod znakiem zapytania moją bezstronność. Jednak już od 2 lat nie poluję w ogóle i niemal na pewno nie będę również polować w przyszłości. Nie dlatego, że nie mogę, ale dlatego, że nie chcę. Z różnych powodów. I ten fakt zapewne przemawia z kolei na moją korzyść, a może nawet bardziej uwiarygodnia poniższy tekst.

Mit I. Łowiectwo jest zajęciem dochodowym, które dobrym, aktywnym myśliwym przynosi krociowe zyski. Chyba jeszcze od lat 60-ych lub 70-ych ubiegłego wieku funkcjonuje w powszechnej świadomości obraz myśliwego wracającego podmiejskim autobusem z polowania. Ubranego w strój wojskowy, ubrudzonego, zmęczonego, ale za to wiozącego, oprócz broni w futerale, także kilka strzelonych zajęcy, dzikich kaczek lub kuropatw. Widok martwych zwierząt u niektórych współpasażerów wzbudzał zapewne uczucie współczucia, może niechęci do myśliwego. Ale już u niemal wszystkich widok takiej ilości „mięsa” rodził uczucie autentycznej zazdrości i złości. W latach 80-ych, w czasach zupełnie pustych półek sklepowych, o rzekomym dobrobycie myśliwych krążyły już legendy. Legendy o wydźwięku zdecydowanie negatywnym. Tym bardziej, że co drugi komunistyczny dygnitarz, a nawet „zwykły” dyrektor był wtedy członkiem Polskiego Związku Łowieckiego. Był nim nie dlatego, że właśnie dyrektorów jakoś szczególnie pasjonowała przyroda i łowiectwo. I nie wyłącznie dlatego, że chciał mieć dostęp do taniego „mięsa”. Ale dlatego, że wtedy dyrektorowi wręcz wypadało być myśliwym! Modne i pożyteczne, choćby dla nawiązywania nowych znajomości, było być członkiem elitarnego zrzeszenia, do którego na ogół należał także i szef dyrektora, i szef szefa dyrektora… I taki stereotyp myśliwego przetrwał do dziś, choć w nieco złagodzonej formie. Dziś już wprawdzie nikt nie zazdrości myśliwym dostępu do taniego mięsa, nadal jednak dość powszechne jest przeświadczenie o osiąganiu przez nich znacznych korzyści finansowych ze sprzedaży tego mięsa. Bo skoro w hipermarkecie 1 kg dziczej polędwicy kosztuje 50-60 zł, to myśliwy po strzeleniu np. 30 dzików musi być bogaczem! Tym bardziej, że upolowanie dzika to żadna filozofia, a i naboje nie są przecież takie drogie. A jaka jest prawda?
Fakt I. Ano prawda jest taka, że w Polsce 90% myśliwych nie tylko na łowiectwie nie zarabia ani złotówki, ale wręcz przeciwnie, całkiem sporo do tej swojej pasji dopłaca. I to nie dlatego, że drogie są naboje, bo akurat ich cena nie ma żadnego znaczenia. One kosztują najmniej! Gdy się zsumuje wszystkie koszty przynależności do PZŁ i do koła łowieckiego, dojazdów do często odległych łowisk, amortyzacji samochodów jeżdżących w trudnym terenie, noclegów, wyżywienia, ubrania, broni i optyki, to nawet upolowanie codziennie 1 dzika może nie wystarczyć do ich zrekompensowania. A dzika lub jelenia wcale nie jest łatwo upolować, o czym będzie jeszcze mowa. A co dopiero upolować codziennie. W każdym razie faktyczna wartość upolowanej zwierzyny nijak się ma do kosztów upolowania tej zwierzyny. Bowiem dziczyzna kosmicznie droga jest tylko w sklepach! I to nie za sprawą krociowych premii dla myśliwych, ale „dzięki” całemu łańcuchowi pośredników! Zresztą, to nie polskie sklepy dyktują ceny dziczyzny, ale ci, do których większość tej dziczyzny Polska eksportuje, czyli głównie odbiorcy z Niemiec. Myśliwy dostarczający tusze zwierzyny do punktów skupu może liczyć, w zależności koniunktury w danym miesiącu, na 1,5-4 zł za 1 kg dzika, 4-6 zł za 1 kg jelenia i 12-16 zł za 1 kg sarny. Czyli średniej wielkości dzik o wadze 40 kg to raptem ok. 120-150 zł! Z tego tylko 20-30% stanowi premia dla myśliwego, od której musi on jeszcze zapłacić podatek. Pozostała, większa część tej kwoty, trafia do kasy koła łowieckiego. Czyli myśliwy który, aby upolować tego dzika lub jelenia, musiał często wziąć urlop, poświęcić kilka dni, odbyć podróż (oby tylko jedną) do obwodu łowieckiego odległego o np. 100 km, zarwać kilka nocy i jeszcze trafić tego dzika, wypatroszyć i zawieźć do punktu skupu (też czasami dość odległego) otrzymuje rekompensatę, za którą może uda mu się zjeść obiad w średniej klasy restauracji. Myśliwi polujący dla zysku i zarabiający na polowaniach oczywiście istnieją. W wielotysięcznej rzeszy PRAWDZIWYCH MYŚLIWYCH nie tylko jednak stanowią margines, ale są przez większość kolegów wykpiwani lub nawet pogardzani jako zwykli „mięsiarze”. W gwarze łowieckiej trudno znaleźć bardziej obelżywe i szydercze określenie. I dobrze świadczy o myśliwych fakt, że takie określenie do tego języka wprowadzili oraz że przywiązują do niego tak duże, jednoznacznie negatywne znaczenie…

Mit II. Osoby niechętne łowiectwu często zupełnie bezmyślnie porównują myśliwych do rzeźników, bezlitosnych sadystów, a nawet morderców. Dla kaprysu zabijających nie tylko bezbronne, ale także bezradne, pozbawione szans na przeżycie zwierzęta. Których możliwość uniknięcia śmierci jest niewiele większa, niż świń lub krów prowadzonych na ubój. No bo jakież szanse ma zając, dzik, sarna lub jeleń w konfrontacji z uzbrojonym po zęby, wyposażonym w lornetkę i lunetę, wabik i strój maskujący, w dodatku znającym zwyczaje zwierzyny, bezwzględnym myśliwym?! Trzeba być całkowitym dyletantem w tej dziedzinie, skrajnie nieobiektywnym i mającym w sobie dużo złej woli, aby na takie porównanie się zdobyć. Świnie lub krowy rzeźne już w chwili narodzin są skazane na śmierć, sprawą otwartą jest tylko to, kiedy ona nastąpi. Uciec nie mogą. Mogą tylko czekać na śmierć.
Fakt II. Dzik, łoś, jeleń, lis lub bażant mogą natomiast śmiało dożyć starości. Pod jednym wszakże warunkiem – że przechytrzą myśliwych na nie polujących. Żeby polowanie było skuteczne, myśliwy musi wykazać się wiedzą łowiecką, często całym arsenałem umiejętności (tropienie, podchód, wabienie itd.), cierpliwością, no i celnością strzału. Ale i to może nie wystarczyć. Bo jest jeszcze jeden, podstawowy warunek do spełnienia. Zwierzyna musi popełnić jakiś poważny błąd. Gdyż wbrew temu, co twierdzą przeciwnicy łowiectwa, porównujący polowanie do uboju w rzeźniach, zwierzyna dzika wcale nie jest bezradna! Przede wszystkim prawie zawsze ma jakieś wyście alternatywne, pozwalające uniknąć niebezpieczeństwa lub, nawet gdy to niebezpieczeństwo już się pojawi, umożliwiające bezpieczną i skuteczną ucieczkę. Wystarczy, że dzik lub jeleń nie będą wychodzić na otwarte pola uprawne, ale poprzestaną na żerowaniu w lesie i już ich upolowanie stanie się wielokrotnie trudniejsze! A jeśli już dzik koniecznie chce wyjść na te pola, to niech wychodzi podczas nowiu księżyca, w ciemnościach! Wówczas prawie na pewno wróci bezpiecznie do lasu, gdyż myśliwi to tylko ludzie i nie mają przecież żadnych wiązek podczerwieni w oczach. Wystarczy, że sarna-rogacz, zamiast długo obserwować skradającego się po polu myśliwego i straszyć go „szczekaniem”, da drapaka do rzepaku lub kukurydzy. I już rozczarowanemu myśliwemu nie pozostanie nic innego, jak samemu dać drapaka do samochodu. Takie przykłady można mnożyć. Tylko po co? Są gatunki zwierząt może nie tyle głupie, ile mało ostrożne. Mało ostrożny jest zając, mało ostrożne są również łoś, daniel, borsuk, dzika kaczka lub kuropatwa. Czyli gatunki, na które wcale nie poluje się najwięcej, może poza kaczkami! Ale jeleń, dzik, lis, dzika gęś lub bażant to cwaniaki, bardzo rzadko popełniające głupie błędy. W dodatku obdarzone przez naturę takimi zaletami, tak niesamowicie rozwiniętymi zmysłami i instynktem, o jakich człowiek może tylko pomarzyć. Kto z nas poczuje zapach drugiego człowieka stojącego 100 metrów dalej?! A dzik, jeleń lub lis, nawet „zakatarzone”, poczują nas momentalnie nawet z większej odległości. Usłyszą także, tak jakby to był wystrzał, nasze potarcie ręką o kurtkę, którego my, choć to nasza ręka i nasza kurtka, w ogóle nie zarejestrowaliśmy! Wejdą na nasze ślady pozostawione na polu i, choć nas nie widziały idących, będą mniej więcej wiedzieć, kiedy tym polem szliśmy. Czy kwadrans, czy 2 godziny wcześniej. Wyczuwają, kiedy nastąpi zmiana pogody równie precyzyjnie, jak meteorolodzy wyposażeni w satelity i sprzęt kupiony za miliony. Dziki doskonale wiedzą, że są czarne, więc bardzo ostrożnie wychodzą na pola, gdy leży na nich śnieg. Są stare jelenie-byki, których istnienia myśliwi mogą się tylko domyślać. Gdyż nigdy, nawet w najciemniejsze noce, nie wychodzą na otwarte przestrzenie i prędzej natknie się na nie w gęstwinie młodnika jakiś zabłąkany grzybiarz, niż nawet najwytrawniejszy łowca. Stada dzikich gęsi nie żerują na polach w pobliżu kęp drzew lub zarośli. Bo gęsi mają świetny wzrok, pozwalający im na odkrytej przestrzeni dostrzec niebezpieczeństwo z bardzo daleka. Ale w głąb zarośli ich wzrok nie sięga. I wreszcie ostatni, olbrzymi atut zwierzyny leśnej. Do wszystkich jej konfrontacji z myśliwym dochodzi w… domu tej zwierzyny! Na jej terenie, który zna znacznie lepiej, niż myśliwy i który ona sama wybrała. O porze i w warunkach atmosferycznych, które również ona sama wybrała. Myśliwym byłoby o niebo łatwiej polować na dziki lub jelenie, gdyby te wolno spacerowały w godzinach południowych po odkrytych polach. I właśnie dlatego te zwierzęta w godzinach południowych śpią smacznie, zaszyte głęboko w młodnikach, a na pola wychodzą wtedy, gdy my ślepniemy w ciemnościach. I jak te fakty mają się do bredni o bezradności zwierząt dziko żyjących?

Mit III. Jest nieco powiązany z dopiero co opisanym mitem II-im. Można by go zatytułować „I tak wszystkie chwyty są dozwolone…”. Każda metoda i prawie każdy czas są w łowiectwie dobre, jeśli tylko prowadzą do nadrzędnego celu czyli pozyskania zwierzyny. Podobno obowiązują jakieś tam okresy ochronne ale, po pierwsze, są one bardzo krótkie, a po drugie – pewnie i tak nikt ich nie przestrzega. Zaś wielu myśliwych tylko tym się różni od kłusowników, że ci ostatni zabijają zwierzęta zmuszeni sytuacją życiową (czytaj – biedą), aby nakarmić rodziny, zaś myśliwi robią to dla zysku lub zaspokojenia chorych ambicji. Więc wielu myśliwych jest gorszych, niż kłusownicy. Bo kłusownicy muszą czynić zło, a myśliwych nikt ani nic do czynienia zła nie zmusza.
Fakt III. Prawdziwie „chore” to jest stawianie znaku równości pomiędzy myśliwymi i kłusownikami. Kłusowników nie obowiązują bowiem ŻADNE ZASADY, ani formalno-prawne, ani moralne, ani humanitarne. To, co dla prawdziwego myśliwego jest nadrzędnym obowiązkiem, czyli maksymalnie oszczędzenie zabijanemu zwierzęciu cierpienia, kłusownikowi jest zupełnie obojętne! Kłusownik zakładający sidła albo „żelaza” doskonale wie, że po schwytaniu się w nie zwierzyna będzie cierpieć męczarnie przez długie godziny, może nawet dni. Gdyż te urządzenia na ogół nie pozbawiają życia, a jedynie zwierzę unieruchamiają! I skazują na uduszenie się, śmierć głodową lub bezradne czekanie na dobicie przez swojego oprawcę. Myśliwy ma pisany, ale i niepisany obowiązek „dochodzić” postrzeloną zwierzynę, nie pozwolić, aby jej śmierć była nadaremna. W łowiectwie niedopuszczalne jest pozbawianie zwierzęcia życia w warunkach, które uniemożliwiają jego odszukanie i podniesienie. Jest to traktowane jako jedno z najcięższych wykroczeń myśliwskich. Kłusownik nie ma żadnych zobowiązań, bo niby wobec kogo lub czego miałby je mieć? Wobec własnego sumienia? Czy wobec sarny lub zająca? Nawet jak zapomni, gdzie lub kiedy założył sidła, to co najwyżej jakiś zwierzak niepotrzebnie straci życie. Wreszcie, myśliwych obowiązują ściśle określone i rygorystycznie przestrzegane okresy polowań i ochrony zwierząt. I te okresy ochronne wcale nie są krótkie. Są na tyle długie, aby samica mogła spokojnie donosić swój płód, a następnie odchować młode i przystosować je do samodzielnego życia, zdobywania pożywienia i unikania niebezpieczeństw. Okres ochronny samic jeleni, danieli i saren trwa aż 8,5 miesiąca w ciągu roku, loch dzików – 7 miesięcy! Na sarny-kozły, choć nie uczestniczą w odchowywaniu młodych, poluje się raptem przez 4,5 miesiąca. Gorzej mają tylko jelenie-byki (6,5 miesiąca), no i lisy, odyńce oraz dziki młode. Sideł kłusowniczych wszystkie bez wyjątku zwierzęta muszą unikać jak ognia zawsze! Śmierć w nich znajdują, o każdej porze roku, i stare samce, i młode, i cielne łanie lub prośne lochy, i zwierzęta zupełnie przypadkowe, czasem dla kłusownika zupełnie bezwartościowe.
          A przecież humanitarne zasady polowania i chronienie zwierząt w określonych przepisami porach roku to nie jedyne żelazne reguły łowiectwa, zupełnie obce kłusownikom. Myśliwych obowiązuje cały zespół norm postępowania, wynikających zarówno z uregulowań prawnych, jak i etyki łowieckiej, mających na celu wyłącznie zwiększenie szans zwierzyny w trakcie łowów na nią. Temu właśnie służą zakazy polowania na poletkach śródleśnych, strzelania do zwierzyny płowej przy nęciskach, do łań prowadzących stado (chmarę), do siedzących na wodzie kaczek i gęsi, zajęcy przyczajonych w miedzach i bażantów biegnących (cieknących) lub siedzących na drzewach. To m.in. dlatego myśliwym nie wolno polować w nocy na łosie, jelenie lub sarny i strzelać do zwierząt z samochodów, przy użyciu światła sztucznego lub noktowizorów. W łowiectwie obowiązuje bezwzględna, ale chyba uczciwa zasada, że jeśli już przechytrzyłeś zwierzę, strzeliłeś i trafiłeś je pociskiem, to powinien to być strzał śmiertelny. Gdyż zwierzęta dziko żyjące nie mają możliwości kurować się u weterynarza. Więc aby zwiększyć szanse zwierzyny i zminimalizować ilość strzałów „tylko” ją raniących, już bardzo dawno temu wprowadzono w Polsce liczne zakazy i ograniczenia odnośnie strzelania do dużych zwierząt śrutem oraz warunków (np. maksymalnej odległości od celu, rodzaju broni lub wyposażenia jej w optykę), w jakich można oddać strzał. Bowiem nie ma nic gorszego, niż ranne zwierzę, pozostawione gdzieś na polu lub w lesie. Po naszej empatii i stosunku do takiego postrzelonego zwierzęcia, po ilości czasu i skali wysiłku, jaki włożyliśmy w jego odnalezienie i szybkie skrócenie cierpienia, można łatwo odróżnić prawdziwych, etycznych „jägerów” od gówniarzy, którym tylko się wydaje, że są myśliwymi.
Ktoś może oczywiście powiedzieć, że przepisy przepisami, etyka etyką, a sam widział na przykład myśliwych polujących z samochodu na zające lub strzelających po zmroku do saren. Pewnie, że mógł coś takiego widzieć! Nikt przecież nie twierdzi, że takie wypadki się nie zdarzają. Ale to będzie znaczyło, że ten ktoś widział nie tyle myśliwych, ile właśnie… kłusowników. Bowiem w świetle polskiego prawa i statutu PZŁ każde niezgodne z obowiązującymi przepisami polowanie jest równoznaczne z kłusownictwem! I jako takie jest, przynajmniej teoretycznie, czynem przestępczym.  Dotyczy to zarówno polowań bez wymaganych zezwoleń, jak i polowań przy zastosowaniu niedozwolonych metod, w niedozwolonym czasie lub niezgodnych z etyką łowiecką. Źli, nieetyczni myśliwi zdarzali się dawniej, zdarzają się teraz i będą się zdarzać także w przyszłości. Gdyż niemożliwa jest 100-procentowo skuteczna selekcja 100 tysięcy ludzi, a już szczególnie pod kątem ich motywacji i postawy moralnej. Tak samo, jak zdarzali się i będą się zawsze zdarzać lekarze, którzy nigdy nie powinni otrzymać zgody na wykonywanie zawodu lekarza. Lub księża, policjanci i ministrowie, którzy nigdy nie powinni zostać księżmi, policjantami lub ministrami. Ale fakt, iż ktoś komuś ukradł w Krakowie rower, nie oznacza, że wszyscy mieszkańcy Małopolski są złodziejami… Więc incydentalne, negatywne i naganne zachowania jednostek stanowiących margines nie mogą decydować o wizerunku łowiectwa jako całości. A już z pewnością nie są żadnym usprawiedliwieniem dla porównywania myśliwych z kłusownikami. Łowiectwo tym także się różni od kłusownictwa, że to co w łowiectwie jest odosobnionym, niechlubnym i na ogół surowo karanym wyjątkiem, w kłusownictwie jest normą, codziennością.

Mit IV. To z winy myśliwych jest w naszych lasach i na polach coraz mniej dziko żyjącej zwierzyny.
Fakt IV. To już nie mit i nie bzdura, ale bezczelne kłamstwo… I to podwójne, może nawet potrójne. Gdyż mniej jest tylko niektórych gatunków zwierząt i to, co za paradoks (!), akurat tych, na które intensywność polowań już wiele lat temu znacząco spadła. Myśliwi nie polują na pszczoły, a jednak ilość tych pożytecznych owadów, z roku na rok, w zastraszającym tempie maleje. Na Dolnym Śląsku od kilkunastu lat nie poluje się praktycznie na zające i kuropatwy, ale czy ktoś zauważył, by pogłowie tych zwierząt powiększyło się w jakimś radykalnym stopniu? Już od kilkunastu lat głuszce i cietrzewie są gatunkami objętymi całkowitą ochroną prawną. Ale ich populacja, zamiast gwałtownie rosnąć, nadal systematycznie się zmniejsza! Zaś dzików mamy obecnie w Polsce o około 100-150% więcej, niż jeszcze 10 lub 20 lat temu, choć strzela się ich teraz więcej, niż wówczas! Niemal identyczna sytuacja jest z jeleniami. 10 lat temu fakt pojawienia się watahy dzików na peryferiach nawet małej miejscowości było sensacją dnia, newsem podawanym w czołówkach wiadomości przez wszystkie media. Dziś informacja o „wizycie” kilkudziesięciu dzików w centrum Świnoujścia, Olsztyna, Gdyni, w dzielnicach willowych Wrocławia lub Warszawy jest kwitowana wzruszeniem ramion lub uśmiechem. A przecież właśnie dzików, spośród zwierzyny grubej (czarnej i płowej) na polowaniach pada zdecydowanie najwięcej.
          Więc to nie myśliwi są prawdziwymi wrogami i eksterminatorami dzikich zwierząt. Ich śmiertelnym wrogiem jest… CYWILIZACJA! I wszystkie jej konsekwencje. Kilkanaście lat temu we Wrocławiu wystarczył jeden miesiąc suszy, by dzikie kaczki padały tysiącami bez jednego wystrzału. Bo na podmiejskich terenach irygacyjnych, będących ostoją tych ptaków, wskutek upałów i parowania, stężenie metali ciężkich i innych związków chemicznych w wodzie stało się dla kaczek zabójcze. Pływały i żerowały w truciznach, na które skazaliśmy je my wszyscy, także ludzie deklarujący się jako obrońcy zwierząt i przeciwnicy łowiectwa! Czy ktoś, poza myśliwymi, przejął się w ogóle tym faktem?! Czy ktoś uderzył się z tego powodu w piersi i powiedział „tak, to także moja wina, bo i moje ścieki tam popłynęły…”? W polskim rolnictwie nadal używa się nawozów, którymi kilkakrotny oprysk pola o powierzchni paru boisk piłkarskich wystarczy, by na obszarze kilkuset hektarów całkowicie zachwiać populacją drobnej zwierzyny! Ten, kto wymyślał te „toksyczne bomby”, nie brał zapewne w ogóle pod uwagę, że wkrótce po oprysku staną się elementem pokarmu żywych organizmów… Bo ludzie na polach przecież nie żerują, a co tam jakiś szarak… Czy do wrogów łowiectwa dociera fakt, że już 10 lat temu wskutek mechanizacji i chemizacji rolnictwa ginęło 4-5 razy więcej młodych zajęcy, niż dorosłych zajęcy strzelali wówczas myśliwi? A mechanizacja i chemizacja przez te ostatnie 10-15 lat zrobiła nie jeden, a trzy kroki naprzód! Wtedy maszyny z kilkunastometrowymi ostrzami tnącymi należały do rzadkości, dziś są standardem. Czy kogoś w ogóle interesuje fakt, że po skoszeniu przez taki kombajn pola pszenicy, żyta lub rzepaku pole to przypomina cmentarzysko ze szczątkami zwierząt?! Które albo były zbyt młode i nie wiedziały, że przed kombajnem trzeba uciekać, albo nie chciały zostawić swoich młodych, albo nie miały dokąd lub jak uciec. Łatwo jest przeciwnikom łowiectwa szkalować myśliwych w mediach, wyzywać ich od morderców i sadystów. Dużo trudniej (i kosztowniej) wziąć dzień wolny w pracy, pojechać na pola podczas żniw i idąc przed takim kombajnem, płoszyć krzykiem zające i sarny… Trudniej, bo można się i spocić, i pobrudzić, i podrapać, a i hałas jest ogromny.
          Więc to nie myśliwi powodują spadek ilości zwierząt, tylko… ROBIMY TO MY WSZYSCY. Zabójczymi dla drobnej zwierzyny nawozami rozpylanymi na polach, wielkoobszarowymi gospodarstwami, gdzie nie ma już miedz ani kęp drzew, w których zając lub bażant mogłyby znaleźć schronienie, wycinaniem i zaśmiecaniem lasów, wypalaniem traw, zatruwaniem wód, budowaniem nowych dróg i rozbudową miast, głęboką ingerencją w ekosystem. I, niestety, także polskim… prawodawstwem. Które z jednej strony objęło ochroną niemal wszystkie ptaki drapieżne (w tym jastrzębie i kruki), obecnie zupełnie bezkarnie siejące spustoszenie wśród małych i młodych zwierząt. A z drugiej strony, w sposób skandalicznie i zarazem żałośnie pobłażliwy karzące nawet tych kłusowników, którzy stosują najbardziej niehumanitarne, wręcz okrutne i haniebne metody polowania. Bo to mała szkodliwość społeczna czynu… W rzeczywistości szkodliwość jest kolosalna, wręcz katastrofalna! Zarówno takiego czynu, jak i zadziwiającej łagodności polskich sędziów i całkowitej bezkarności przestępców-kłusowników. Bo nic tak nie deprawuje przestępcy i nic go tak nie zachęca do popełnienia kolejnego zabronionego przez prawo czynu, jak świadomość, że i tak nic mu za popełnienie tego czynu nie grozi… Ta pobłażliwość polskiego wymiaru sprawiedliwości zniechęca nawet policjantów i strażników leśnych! Bo co oni będą się wysilać i uganiać za kłusownikami, w dodatku często uzbrojonymi, skoro sędzia i tak co najwyżej pogrozi tym kłusownikom palcem… Ale widać o olbrzymiej szkodliwości poczucia bezkarności przestępcy nie uczą na prawniczych fakultetach.
          Gdy w 1993 roku Zygmunt Hortmanowicz, ówczesny minister ochrony środowiska (!), podpisywał rozporządzenie o pacyfikacji łosi w Polsce (w tym wystrzelaniu wszystkich osobników na wschód od Wisły!), jako pierwsi przeciw tej barbarzyńskiej decyzji zaprotestowali… myśliwi. Ostro i radykalnie. To myśliwi opracowali i podpisali moratorium na odstrzał łosi i to głównie pod ich naciskiem w 2001 roku jeden z następnych szefów MOŚiZN wprowadził je w życie. Gdy jeszcze w latach 80-ych ubiegłego wieku ówczesny wojewoda jeleniogórski, w związku z dużymi szkodami wyrządzanymi przez dziki w uprawach rolnych, „wymyślił” wypłacanie specjalnej premii za odstrzał lochy dzika (!), jedynymi, którzy zaprotestowali, byli myśliwi. Zaprotestowali, choć na wprowadzeniu takiego rozporządzenia finansowo skorzystaliby właśnie oni… I ten protest oraz zapowiedź bojkotu przyszłego rozporządzenia odniosły skutek, bo wojewoda wycofał się ze swojego absurdalnego i niehumanitarnego pomysłu.

Mit V. Państwo, poprzez podległe sobie instytucje (głównie nadleśnictwa), dba o zwierzynę leśną i to pracownicy Lasów Państwowych, za publiczne pieniądze, dokarmią ją w miesiącach zimowych, budują paśniki i magazyny paszowe, uprawiają poletka śródleśne. Dowodem są choćby migawki w programach TV, gdzie widać umundurowanych pracowników leśnych, choćby wysypujących z przyczep karmę w lasach, wypuszczających na polach wyhodowane w wolierach zające lub bażanty, zdejmujących założone przez kłusowników wnyki-sidła, „żelaza” itd., itd.
Fakt V. Nawet najuważniejszy czytelnik, po trwającej tydzień lekturze grubej księgi o nazwie „Budżet Państwa na rok….”, nie znajdzie w niej pozycji zatytułowanej „dokarmianie zwierzyny leśnej…”. Bowiem Państwo nigdy nie dokarmiało i nigdy nie będzie dokarmiać zwierząt dziko żyjących! A już na pewno nie na skalę masową. W państwowej kasie brakuje środków na niemal wszystko, więc który z finansowych decydentów zawracałby sobie głowę głodującymi sarnami lub bażantami?! Zapewne jedynym wyjątkiem są żubry w Puszczy Białowieskiej, bo to zwierzęta „królewskie” i jest ich mało. Dziki, jelenie, sarny, zające lub kuropatwy muszą sobie radzić same. Lub zdać się na pomoc właśnie rzekomych swoich śmiertelnych wrogów czyli… myśliwych. Gdyż to oni z własnych pieniędzy ponoszą koszty zakupu tysięcy ton karmy i soli, transportu ich do łowisk, materiałów na urządzenia łowieckie i budowy tych urządzeń. Sceptyk, malkontent lub ktoś niechętny łowiectwu może powiedzieć „…tak, ale robią to tylko po to, by mieć potem do czego strzelać…”. Znów fałszywy i krzywdzący osąd. Bo wielu myśliwych, którzy nigdy nie strzelili do zająca i nie mają również zamiaru robić tego w przyszłości, w zimowe dni wywozi na pola tony kapusty i marchwi właśnie dla wygłodniałych szaraków. Tylko dlatego, by móc kiedyś pokazać dzieciom lub wnukom zająca żyjącego na wolności, hasającego po polskich polach, a nie tylko po wybiegu w ZOO.

Mit VI. Myśliwi to ludzie nadużywający alkoholu, wulgarni, aroganccy, zepsuci, często wręcz pozbawieni zasad moralnych, czerpiący przyjemność z zabijania bezbronnych zwierząt. Traktujący polskie lasy jak prywatny folwark, bez choćby krztyny szacunku lub pokory dla przyrody. Jeśli już są w lesie i akurat nie zabijają tych biednych zwierząt, to piją na umór lub pijaństwo odsypiają…
Fakt VI. To prawdopodobnie mit najbardziej krzywdzący i bolesny. Myśliwi wcale nie piją więcej alkoholu i nie są bardziej zepsuci, niż archeolodzy, lekarze, mechanicy, portierzy, leśnicy lub pracownicy banków. Myśliwi są integralną częścią społeczeństwa, rekrutują się z tego społeczeństwa i są tacy, jak zdecydowana większość tego społeczeństwa! Ani nie święci, ani nie wcielenie zła. Przecież to są właśnie ci archeolodzy, lekarze, mechanicy, prawnicy, handlowcy lub pracownicy banków. Nie zmieniają się w demony zła z chwilą wejścia do lasu… Tak jak wędkarz nie staje się diabłem wcielonym w momencie, gdy stanie z „kijem” nad wodą. Myśliwi są, tak jak miliony Polaków, bardzo różni. Są jednak także, bardziej niż inne grupy, widoczni, rozpoznawalni. Choć w większości nie są ani policjantami, ani wojskowymi, jednak noszą przy sobie broń. Często tej broni używają, podczas gdy większość ludzi nie wystrzeliła z broni palnej nigdy w życiu. Choć nie ma wojny, chodzą ubrani w stroje podobne do wojskowych i jeżdżą samochodami terenowymi. Mają swoje łowieckie zwyczaje i tradycje, obce innym ludziom. Mają swój folklor, swoją gwarę łowiecką, dla większości ludzi niezrozumiałą. A ludzie nie lubią „inności”… Boją się jej, są wobec niej nieufni, niechętni. Bo „inność” to coś nie tylko obcego, ale i…  nieznanego. I może właśnie dlatego, że myśliwi bardzo rzucają się oczy, że odróżniają się tą swoją „innością” od milionów nie-myśliwych, tak łatwo wpada w oko każde ich niewłaściwe zachowanie. Wpada w oko, a następnie pozostaje na długo w pamięci. Często jako negatywny stereotyp rozszerzony na wszystkich myśliwych.

Mit VII. Najbardziej radykalni przeciwnicy polowań mówią głośno „zlikwidujmy łowiectwo już jutro i… jakoś to będzie. Ludzie i zwierzęta będą żyć w pokoju oraz harmonii i wszyscy będą zadowoleni”.
Fakt VII. To już nie mit. To mrzonka, całkowicie oderwana od rzeczywistości. Pomysł zupełnie absurdalny i bardzo niebezpieczny, a jednak ma liczne grono zwolenników. Przeciwnicy łowiectwa są na całym świecie, a jednak żadne państwo nie zdecydowało się na taki krok. Bo taki krok, choć brzmi to nieprawdopodobnie, doprowadziłby kraj do katastrofy… Jeśli już do wyobraźni osób postulujących likwidację łowiectwa nie przemawiają tylko pozornie wirtualne straty Państwa, niech sobie odpowie na pytanie „ile ja sam jestem w stanie zapłacić, z moich własnych pieniędzy, za taką decyzję i jej następstwa? Jaki będzie mój koszt tych następstw?” Można udzielić na nie prostej i krótkiej odpowiedzi. Że koszt byłby dużo większy, niż się wszystkim wydaje. Wręcz horrendalnie wysoki, dla każdego Polaka. Bo nie chodzi tu o stratę relatywnie niewielkiego zysku z łowiectwa, choćby z organizacji polowań dewizowych, dzierżawy gruntów lub podatku od upolowanej zwierzyny. Ale o koszty Państwa, których obecnie to Państwo nie ponosi, gdyż ponosi je ktoś inny. Myśliwi. Aby ta prosta odpowiedź stała się zrozumiała i wiarygodna, należy ją rozwinąć i posłużyć się liczbami.
          Dzików żyje obecnie w Polsce około 250 tysięcy. Ich roczny przyrost to około 100% i to według bardzo ostrożnych, właściwie nierealnych szacunków. Gdyż zakładających, że nie wszystkie lochy będą mieć małe, że w rozrodzie nie będą uczestniczyć dziki młode (ale uczestniczą) oraz że lochy będą wydawać potomstwo tylko raz w roku (nie jest to regułą). Przyjmując jednak, że tak się stanie, za rok o tej porze w Polsce będzie już 500 tysięcy miłych, czarnych świnek i ich ilość będzie rosnąć w… postępie geometrycznym! Czyli za 2 lata – okrągły milion, za 3 lata – 2 miliony, a za 5 lat – 8 milionów…! Załóżmy, że nawet ok. 10-15% populacji dzików będzie wymierać z przyczyn naturalnych i następne 10% ginąć w zderzeniach z naszymi samochodami oraz zabijane przez ludzi w samoobronie. Załóżmy jeszcze, że dziki pójdą jednak po „rozum do głowy” i w związku z katastrofalnym ich zagęszczeniem zwolnią o 10-20% tempo wzrostu populacji. I tak w 2021 roku (czyli za raptem 8 lat!) liczba dzików w Polsce będzie niemal równa liczbie… wszystkich Polaków. To nie żart, nie manipulacja liczbami i nie kłamstwo! Dzików będziemy mieć około 30 milionów, czyli ponad 100 razy więcej niż obecnie! A jelenie, łosie, sarny, lisy?! Taka ilość zwierząt z pewnością nie pomieści się w naszych lasach i na polach! Skoro dziś, dla 100 razy mniejszej ich liczby, te lasy i pola okazują się za ciasne. Dziki, sarny i jelenie to nie ludzie. Nie zamieszkają w 10-pietrowych blokach, nie da się ich np. 20 tysięcy „upchnąć” na 2 km kwadratowych, tak jak ludzi w centrach naszych miast. Nie nauczy się ich przepisów ruchu drogowego lub kodeksu karnego.
          I druga liczba, równie astronomiczna. Zapewne większość ludzi nie orientuje się w niuansach i szczegółach rekompensowania szkód w rolnictwie wyrządzonych przez dziką zwierzynę. Choć dziki, jelenie lub sarny są wyłączną własnością Państwa czyli ogółu obywateli, to koszty spowodowanych przez nie szkód w uprawach rolnych w 100% ponoszą ci… źli, pazerni na mięso i bezlitośni myśliwi. W 2012 roku w najmniejszym (!) polskim województwie, opolskim, suma szkód w rolnictwie i gospodarce leśnej wyniosła niemal 10 milionów złotych, w tym 2,5 miliona wypłacone rolnikom przez myśliwych. W skali całego kraju były to już setki milionów! I teraz te setki milionów pomnóżmy przez liczbę 100. „Tylko” przez 100, czyli skoncentrujmy się na szkodach wyrządzanych przez dziki, a zapomnijmy np. o jeleniach i łosiach, choć w bardzo kosztownych uprawach leśnych to właśnie zwierzyna płowa czyni największe spustoszenia. I tak wyjdzie nam 40-50 miliardów złotych w samym tylko roku 2021, z tego około 15 miliardów to odszkodowania wypłacane rolnikom. Ponieważ zlikwidowaliśmy łowiectwo i myśliwych w 2021 roku już nie będzie, więc oni nikomu niczego nie wypłacą. A ktoś rolnikom straty będzie musiał zrekompensować, bo w przeciwnym wypadku polskie rolnictwo przestanie po prostu istnieć. Tym „kimś” będzie Państwo. Czyli my wszyscy. Kto zgodzi się płacić za 3-4 lata nie 18% podatku, jak teraz, ale np. 25%? A za 8 lat – 40%? Tylko dlatego, że dziś nie podobało nam się strzelanie do zwierząt i podjęliśmy decyzję o zakazie polowań? A przecież odszkodowania rolnicze to tylko część kosztów, jakie poniesiemy. A wypadki komunikacyjne z udziałem zwierząt? A odszkodowania za uszkodzenia ciała i nieuniknione wypadki śmiertelne u ludzi spowodowane przez wszechobecne zwierzęta? A koszty szkód w infrastrukturze i wśród zwierząt hodowlanych? Dziś niemal wszyscy Polacy są przeciwni odstrzałom wilków i bobrów… Bo też mało kto doświadczył skutków ich codziennej działalności. Dziwnym „zbiegiem okoliczności” ludzie, którzy mieszkają na obszarach występowania tych gatunków, żądają z kolei, choćby czasowego, ale natychmiastowego zniesienia ich całkowitej ochrony gatunkowej. A jeśli zlikwidujemy łowiectwo, ochroną taką zostaną objęte de facto wszystkie zwierzęta dziko żyjące! To oczywiście teoria. Teorią jest zarówno 200-300 milionów dzikich zwierząt występujących w Polsce, jak i setki miliardów złotych wyrzucanych w błoto z tego powodu. Choćby dlatego, że wszystkie zwierzęta mają wysoko rozwinięty instynkt samozachowawczy. Przejawia się on także w tym, że gdy nie widzą szans na wykarmienie i odchowanie młodych, ich rozrodczość spada. Ale który kraj, który odpowiedzialny rząd zdecyduje się na ryzyko uzależniania istnienia Państwa i jego finansów od instynktu samozachowawczego dzikich zwierząt w nim żyjących?

Mit VIII. Czytając na portalach internetowych komentarze do artykułów poświęconych łowiectwu, wielokrotnie zetknąłem się z opiniami o konieczności likwidacji Polskiego Związku Łowieckiego. Każda nagłośniona informacja o jakimś czynie kłusowniczym (choćby o pomyłkowym zastrzeleniu żubra), śmiertelnym wypadku na polowaniu lub nawet zastrzeleniu czyjegoś psa powoduje lawinę takich komentarzy. Większość nawet najbardziej radykalnych przeciwników łowiectwa zdaje sobie jednak sprawę z absurdalności takiej decyzji i z zagrożeń, jakie wiązałyby się z niczym nieograniczonym i niekontrolowanym wzrostem populacji zwierząt dziko żyjących. Idei tej towarzyszą więc na ogół propozycje działań mających rzekomo zrekompensować brak myśliwych. Czyli mających ich zastąpić… Najczęściej powtarzającym się pomysłem jest zatrudnienie przez Państwo lub samorządy „zawodowych strzelców”, którzy mieliby uprawnienia dzisiejszych myśliwych, w tym prawo (a nawet obowiązek) strzelania do zwierzyny w uzasadnionych przypadkach. Ludzi działających na zasadzie strażników w rezerwatach przyrody lub parkach narodowych. Wyposażonych przez pracodawcę w broń, sprzęt, samochody terenowe itd.
Fakt VIII. Są to pomysły równie niedorzeczne i niebezpieczne, jak żądania likwidacji łowiectwa. Ich źródłem jest już chyba nie tyle chęć ochrony zwierząt, ile całkowita niewiara w umiejętności lub postawę etyczną obecnych myśliwych i otwarta niechęć do nich. Dlaczego takie propozycje uważam za bezsensowne i nierealne? Odpowiedź brzmi – bo one takie właśnie są! I to już nawet nie dlatego, że takie „interwencyjne strzelanie” do zwierząt byłoby niczym innym, tylko właśnie… polowaniem, choć z pewnością na dużo mniejszą skalę, niż polowania wykonywane obecnie. Kto miałby tych ludzi rekrutować? Kto i jak sprawdzałby ich predyspozycje i umiejętności, a także wykonaną „pracę”? Kto decydowałby o tym, który odstrzał zwierzyny jest konieczny, a z którym można się jeszcze wstrzymać? I co to znaczy „odstrzał konieczny”? Czy taki, który miałby zapobiec dużym szkodom w rolnictwie, czy też taki, który ratowałby życie ludzkie? W jaki sposób kilku lub kilkunastu takich strzelców „gminnych” albo „powiatowych” miałoby zabezpieczać interesy ludzi na obszarze, na którym dziś kilkuset myśliwych często nie daje sobie rady? Bo obecnie koła łowieckie częściej nie wykonują wysokich planów pozyskania zwierzyny, niż je wykonują! Taki strzelec, nawet najsprawniejszy i dobrze wyposażony, nigdy nie zastąpiłby kilku wytrawnych myśliwych! Z prostego powodu. Gdyż polowanie to zajęcie bardzo czasochłonne, a on nie mógłby być jednocześnie w kilku miejscach. Jego doba też miałaby nie więcej niż 24 godziny. Kto zagwarantowałby, że tacy strzelcy najemni z czasem nie upodobniliby się do najgorszych członków obecnej społeczności łowieckiej? A gdyby tak się stało, jaki organ poddawałby ich weryfikacji i ewentualnie wyciągał konsekwencje służbowe, z cofnięciem uprawnień łowieckich i procesami sądowymi włącznie? Tego typu pytań można by zadać dziesiątki. I prawie na wszystkie z nich trudno byłoby znaleźć sensowne odpowiedzi… A przecież cały czas mowa jest tylko o jednym aspekcie łowiectwa, czyli o odstrzałach zwierzyny! Kto zastąpiłby myśliwych w kupowaniu karmy i dostarczaniu jej zwierzynie, w budowie paśników i uprawie poletek, w akcjach sprzątania lasu i sadzenia drzew, hodowli i introdukcji zwierząt, w szacowaniu szkód w rolnictwie, w działalności edukacyjnej i wydawniczej? W zwalczaniu kłusownictwa które, gdyby nagle zabrakło 100 tysięcy myśliwych, rozrosłoby się do monstrualnych rozmiarów?!
          Taka „rewolucja” w polskim łowiectwie prowadziłaby w pierwszej kolejności do totalnego chaosu organizacyjnego, gwałtownego wzrostu populacji większości zwierząt i olbrzymich szkód przez nie czynionych. Każdy rok braku planowej gospodarki w tej dziedzinie to trudne do przewidzenia następstwa. Pamiętajmy choćby o przyroście dzików rzędu 100-120% rocznie… A co by było po kilku latach, to już nawet strach myśleć. Zapewne starano by się obciążyć choć częścią obowiązków „łowieckich” nadleśnictwa i służby leśne, może także Policję. I one nie dałyby rady, bo już obecnie mają często więcej zadań i pracy, niż są w stanie wykonać. Po pewnym czasie musiano by więc i tak stworzyć instytucję do złudzenia przypominającą obecny Polski Związek Łowiecki. Tylko bardziej zbiurokratyzowaną, utrzymywaną już ze środków publicznych, no i oczywiście całkowicie uzależnioną od pracodawcy. Może nawet z własnym ministrem. Z roku na rok zatrudniającą coraz więcej pracowników. Kolejny moloch na utrzymaniu społeczeństwa. W którym na każdego polującego strzelca przypadałby jeden kierownik działu, jego zastępca, dwie sekretarki i działacz związkowy…
PZŁ nie jest z pewności organizacją doskonałą. I w tej opinii zarówno jego członkowie, jak i przeciwnicy łowiectwa są zadziwiająco zgodni. Zarzuca się mu anachroniczne struktury i przestarzałe metody działania, stagnację, brak młodych działaczy we władzach naczelnych, a nawet brak nowatorskich pomysłów na istnienie łowiectwa w Polsce w przyszłości… Problem w tym, że organizacje idealne, mające samych entuzjastów i zwolenników, w ogóle nie istnieją. Ani w łowiectwie, ani w jakiejkolwiek innej dziedzinie. Ani w Polsce, ani na świecie. Przykłady skrajnie różnych opinii na temat choćby Unii Europejskiej, MFW lub ONZ, ale także „Greenpeace” i innych organizacji ekologicznych, są tego najlepszym dowodem. Więc i Polski Związek Łowiecki nie jest wolny od wad, niedoskonałości oraz krytyki. Ale jeśli ktoś uważnie prześledzi struktury organizacyjne i metody działania związków łowieckich np. w Niemczech, Danii, Szwecji lub Czechach, to zauważy zadziwiająco dużo analogii z PZŁ, a bardzo mało różnic. Więc skoro także w innych państwach nie tylko nie wypracowano, ale nawet nie wymyślono lepszych rozwiązań organizacyjnych, to może te obecnie istniejące są akurat optymalne i skuteczne.


                                                                     


1 komentarz:

  1. Przeczytałem po łebkach, w wolnej chwili przeczytał całość. Mądrze piszesz. Ale to i tak nie dotrze do wielu eko-terrorystów czy eko-oszołomów. Dla nich liczy się piesek i kotek, lub tam gdzie jest zysk. Ludzie anty-myśliwi. Zero myślenia racjonalnego. Likwidacja łowiectwa. Ja się pytam co z drogami i odszkodowaniami ? Oni, ogrodzić pola i lasy. Tylko tak pusty oszołom może pomyśleć.

    OdpowiedzUsuń